Do najjaśniejszych punktów filmów Quentina Tarantino zawsze można było zaliczyć dialogi. Już jego poprzednie dzieło - "Nienawistna ósemka" - można uznać za film nadmiernie przegadany, co nie
Quentin Tarantino jest w gronie tych nielicznych reżyserów, którym udało się widownię zaskoczyć kilkakrotnie. Dekadę temu, już jako uznany reżyser z niepowtarzalnym stylem, postanowił nakręcić film wojenny - coś zupełnie odmiennego od jego dotychczasowego emploi. Podszyte tarantinowskim sznytem "Bękarty wojny" okazały się być pomysłowym, świeżym i absolutnie nietuzinkowym przedstawicielem gatunku. Z kolei nakręcony trzy lata później "Django" - pierwszy rasowy western reżysera - ponownie zachwycił publikę swoją oryginalnością. "Pewnego razu... w Hollywood" jest przykładem kolejnej zmiany frontu. Czy Tarantino odnalazł się w Fabryce Snów lat 60-tych?
Rick Dalton jest lekko przebrzmiałą gwiazdą telewizyjnych westernów. Aktor szuka pomysłów na podreperowanie swojej upadającej kariery. W zmaganiach z przemysłem filmowym towarzyszy mu nieodłączny przyjaciel - kaskader Cliff Booth. Tłem dla perypetii obu panów jest sąsiedztwo z pewnym wybitnym polskim reżyserem w samym sercu Beverly Hills, oraz niepozorna hipisowska komuna na przedmieściach Los Angeles.
Do najjaśniejszych punktów filmów Quentina Tarantino zawsze można było zaliczyć dialogi. Już jego poprzednie dzieło - "Nienawistna ósemka" - można uznać za film nadmiernie przegadany, co nie każdemu może przypaść do gustu. "Pewnego razu..." kontynuuje tę tendencję - jest historią budowaną przede wszystkim na słowie, a nie na akcji. Wśród dialogów występują typowe dla Tarantino błyskotliwe one-linery i przewrotne komentarze, które większość odbiorców jest w stanie zrozumieć. Jednak niejednokrotnie zdarzają się dialogi, wątki i smaczki mocno osadzone w kontekście Hollywood połowy poprzedniego wieku, które zostaną zrozumiane wyłącznie przez osoby obeznane z kinem tamtego okresu. W związku z tym część widowni na pewno uzna film za przesadnie się dłużący.
Istotę "Pewnego razu... w Hollywood" najlepiej oddaje komentarz reżysera - jest to jego list miłosny do Fabryki Snów. Udało się mu po raz kolejny zrobić dzieło niepowtarzalne. Ponadto jest to film niezwykle logiczny, biorąc pod uwagę rozwój akcji i zakończenie. To chyba jest tak, że Tarantino po prostu ma sentyment do starego kina, a my mamy sentyment do Tarantino.